piątek, 9 września 2016

Stare ciastko dla dużych dzieci

Serial „Stranger Things” zawładnął umysłami telewizyjnej widowni zarówno na zachodzie, jak i w Polsce. Dużo już zostało powiedziane w temacie tej produkcji i zapewne nie będę odkrywczy w swoich odczuciach co do serialu. Nie mogę jednak odpuścić sobie okazji do polecenia „Stranger Things” każdemu, do kogo mogę ze swoimi słowami dotrzeć.





Fabuła obraca się wokół zaginięcia Willa, chłopca z małego miasteczka Hawkins na wschodzie USA. Znika on bez śladu tuż po rozstaniu z paczką swoich przyjaciół, z którymi grywa w niezwykle absorbujące sesje RPG. Wkrótce poszukiwania Willa rozpoczynają niezależnie od siebie zarówno jego znerwicowana matka i introwertyczny brat, mali, oddani przyjaciele-nerdy oraz miejscowy szeryf, wykolejeniec i alkoholik. Akcja szybko się zagęszcza, kiedy w miasteczku pojawia się znikąd tajemnicza dziewczynka nazywająca siebie „Jedenastką”. Bohaterowie odkrywają związane z zaginięciem chłopca tajne badania rządowe oraz obecność mrocznych sił nie z tego świata.




Już w ciągu tygodnia od swojej premiery w USA, serial zaczął bić rekordy popularności. Początkowo nie szczególnie promowany przez Netflix, „Stranger Things” nazywany jest już przez wielu najlepszą produkcją tej platformy oraz, bez wątpienia, największych hitem serialowym tego roku.

Na czym zatem twórcy „Stranger Things”, bracia Duffer, zbudowali sukces swojego serialu? Otóż postanowili wymieszać wszystkie znane z ich własnego dzieciństwa smakowite przepisy na kinowy hit. Wydestylowali niepokój z „Z archiwum X” oraz sci-fi oraz motywy grozy z „Obcego” czy „Koszmaru z ulicy Wiązów”, a do tego solidnie przyprawili miksturę komediową przygodówką rodem z tej samej epoki („E.T.” czy „The Goonies”). Bogactwo nawiązań do klasyków kina fantastycznego jest zresztą chyba najbardziej wychwalanym atutem serialu. Historia ta okazała się dla pokolenia wychowanego w latach 80-tych i 90-tych jak powrót do sklepów Frugo czy gwiazdek Milky Way. Oglądając „Stranger Things”, całe pokolenie poczuło się znów dziećmi.


Ale tajne eksperymenty rządowe, zjawiska paranormalne i potwory z innego świata oraz walczący z nimi, społecznie wykluczeni bohaterowie – czy to nie dość już przetrawione motywy, czy nie wystarczy tego kiczu? Otóż nie, jest w sam raz. O ile przewidywalność fabuły zwykle drażni mnie niemiłosiernie, to w „Stranger Things” z nieprzeciętną satysfakcją czekałem na to, o czym wiedziałem, że nastąpi. Trudno np. o bardziej schematyczne przekucie irytujących szkolnych perypetii miłosnych w horrorowy standard – bliskie spotkanie naiwnych licealistów z potworem za pośrednictwem kija bejsbolowego oraz innych zaimprowizowanych narzędzi zniszczenia. Być może właśnie to uczucie powrotu do dzieciństwa przyćmiewa mi racjonalną ocenę, ale akcja serialu, mimo zastosowania tylu klisz, niebywale zadowala.

Trzeba więc zaznaczyć, że „Stranger Things” jest schematyczny do bólu, i chociaż historia pochłonęła mnie bez reszty na dwa dni binge-watchingu, to temu, kto stwierdzi, że serial jest nudny czy przewidywalny, będę musiał również przyznać rację. Wszystko zależy od widza - jeśli nigdy nie byłeś fanem horroru ani fantastyki, to podejście do tego serialu możesz sobie bez wątpienia darować. Ale dla mnie konwencja „Stranger Things” jest w swojej naiwności tak urzekająca, że niczego bym w tej produkcji nie zmienił.




Jednak cała opowieść nie miałaby zapewne takiej siły oddziaływania, gdyby nie muzyka. Jej autorami są Kyle Dixon i Michael Stein, członkowie electro kwartetu Survive. Ich syntezatorowe utwory, stanowiące niejako kolejny krok ku wskrzeszeniu retro po soundtracku do "Drive" N. W. Refna, budują klimat lat 80-tych jak żaden inny element serialu. Muzyka jest przede wszystkim niepokojąca i nostalgiczna, czasami też, w przerysowany sposób, do bólu słodka. Nie jest natomiast natrętna ani pompatyczna, a te cechy mogą kojarzyć się z klimatem kina tamtej epoki. Intro to instant classic, minimalistyczny i złowróżbny majstersztyk, który chyba na lata zadomowił się w głowach wszystkich widzów serialu i zbudował lwią część nastroju całej produkcji.

Zastanawia mnie też, czy nie jesteśmy właśnie świadkami jakiegoś zwrotu w kulturze popularnej. Brakuje dzisiaj na ekranach tajemnicy. Tej samej, która przyciągała i intrygowała w „Z archiwum X”, która wywoływała ciarki przy oglądaniu starych horrorów. W popkulturze to właśnie tajemnica zdaje się wynosić określone dzieła w okolice wyższych wrażeń, małego katharsis. Obraz porusza tym bardziej im mniej jest klarowny. Tym bardziej, im więcej pozostawia miejsca dla wyobraźni, domysłów i wątpliwości.

Trzydzieści lat wydaje mi się odpowiednio długim czasem, aby zainteresowanie tłumów uległo przebiegunowaniu. Czyż nie jest powiewem świeżości, w czasach przesytu dóbr i informacji, powrót do klimatu prostoty? Powrót do czasów dziecięcych wypraw do lasu na BMX-ach, do klimatu spotkań przy stole nad grą planszową, do małych, odizolowanych miasteczek ze swoimi skrzętnie skrywanymi sekretami? Może bracia Duffer wyczuli jednak jakiś punkt zwrotny, który przyniósł ich produkcji taki zaskakujący sukces? Czy to zbieg okoliczności, że jakieś dwa czy trzy miesiące temu, kierowany dziwną tęsknotą i filmowych nienasyceniem, zastanawiałem się poważnie (bez względu na nowy sezon) nad obejrzeniem od początku całego „Z archiwum X”?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz