Czas na fakty. Podły podgatunek filmu, nie bez powodu napiętnowany pejoratywnym przymiotnikiem „amerykański”, stracił w oczach ludzi. W obecnych czasach rodziny z dziećmi chętniej sięgają po niezależne produkcje europejskie, ambitne kino koreańskie i niskobudżetowe projekty początkujących reżyserów. „Duby smalone!” pomyśli z wyrzutem większość z was, czytających te słowa. „A szkoda!” z odmętów Internetu odkrzyknę ja. Koniec swawoli! Czas na prawdziwie łamiące wiadomości: amerykańskie kino w wersji papierowej atakuje niczego nieświadomych czytelników. Rośnie ilość zarażonych. Chodzą słuchy, że do kolejnych dodruków „Marsjanina” zostanie dołączony formularz pozwolenia na broń. Niech opatrzność ma nas w swojej opiece.

Nie pragnę wdeptać debiutu Andy’ego Weira w ziemię. Problem polega na tym, że on już sam na tej ziemi leży i zaczął się nawet okopywać. Już tłumaczę: otóż największa wada „Marsjanina” jako książki i jego największa zaleta wykluczają się wzajemnie. Nie tylko ja byłam pod wrażeniem niespodziewanych aczkolwiek prawdopodobnych naukowych rozwiązań problemów (pozornie) bez wyjścia. Obliczanie objętości gazów, spalanie wodoru z tlenem w spartańskich warunkach, chałupnicze przeróbki marsjańskich łazików za miliony dolarów. Rzadko który pisarz sci-fi opiera swoją powieść na takiej ilości naukowych faktów. To nie może pozostawić i de facto nie pozostawia czytelnika obojętnym. Każda recenzja „Marsjanina” na jaką zdarzyło mi się wpaść w sieci aż huczała od przekazu: NARESZCIE NIE TRAKTUJĄ NAS JAK IDIOTÓW! Oczywiście chodzi tu o płaszczyznę autor – czytelnik… pozostałe obszary wymagałyby osobnego tekstu. Początkowo mnie również cieszyło podejście Weira. Jednak od pierwszych stron czułam pewien dyskomfort. Jakiś cienki głosik szeptał mi do ucha słodkim głosem: kretyn, kretynek, kretyneczek. Powiem wprost! Moje zarzuty? Krótkie i kwadratowe zdania, prostacki dowcip, który za pierwszym razem może i wywołuje delikatny uśmieszek, ale później jest to tylko uśmiech pełen niedowierzania, schematyczność fabuły, która na końcu uwiera jakby wszystkie próbki skał, które nazbierał Mark zdecydowano się przetransportować właśnie w twoim bucie. O ile naukowe fakty są podane z wiarą, że jesteś sprawnym intelektualnie czytelnikiem o tyle poziom narracji jest wręcz obraźliwy. Chociaż może to za mocne słowo – jest po prostu amerykański.
Prawa
do ekranizacji „Marsjanina” już dawno sprzedane więc nie śpieszę do Holiłudu
rozpuszczać wici o tym, że to nie powieść, a czytadło. Daję sobie spokój nie
tylko dla tego, że jest już po czasie, daleko trzeba jechać i w życiu nikt mi
nie da wizy z moim medycznie stwierdzonym Resting Bitch Face Syndrome. Głównym
powodem jest to, że debiut Weira czyta się jak nieco podrasowany scenariusz do
wysokobudżetowego amerykańskiego filmidła z pod znaku wielu wybuchów i niewielu
dialogów. Przyjęłabym go ciepło gdyby tylko tym pozostał i nigdy nie ukazał się
drukiem. Ot, poprawny film, ciekawostka i przyjemna kontynuacja Space Opery XXI
wieku, którą wykreował Interstellar.
Nie
warto rozstawać się w gniewie więc na zakończenie, jako smaczek, dodam jedyny
moim zdaniem mocny punkt tej publikacji. Okładka! Nie mówię o tej filmowej –
jak dla mnie zbyt duże zbliżenie i zbyt maślany wzrok Matta Damona. Pierwsza, pięknie
pomarańczowa okładka ma w sobie wspominaną w poprzednich tekstach POTĘGĘ DOBREGO
DIZAJNU i to przede wszystkim jej zawdzięczam siłę, która pomogła mi wytrwać do
przewidywalnego końca „Marsjanina”. Dziękuję ci dobry dizajnie – w przeciwieństwie
do debiutantów, ty nigdy nie zawodzisz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz