poniedziałek, 9 listopada 2015

„Twoja stara odkurza na Marsie” czyli o książkowym Marsjaninie słów kilka.


Czas na fakty. Podły podgatunek filmu, nie bez powodu napiętnowany pejoratywnym przymiotnikiem „amerykański”, stracił w oczach ludzi. W obecnych czasach rodziny z dziećmi chętniej sięgają po niezależne produkcje europejskie, ambitne kino koreańskie i niskobudżetowe projekty początkujących reżyserów. „Duby smalone!” pomyśli  z wyrzutem większość z was, czytających te słowa. „A szkoda!”  z odmętów Internetu odkrzyknę ja. Koniec swawoli! Czas na prawdziwie łamiące wiadomości: amerykańskie kino w wersji papierowej atakuje niczego nieświadomych czytelników. Rośnie ilość zarażonych. Chodzą słuchy, że do kolejnych dodruków „Marsjanina” zostanie dołączony formularz pozwolenia na broń. Niech opatrzność ma nas w swojej opiece.


            W telegraficznym skrócie: Marsjanin to historia Marka Watney’a (już na drugim miejscu po wpisaniu w wyszukiwarkę – widać, że się w tańcu nie pierd… ekhm… ): botanika i inżyniera sześcioosobowej załogowej wyprawy na Marsa „Ares 3”. W wyniku niespodziewanego aczkolwiek prawdopodobnego splotu wydarzeń Mark zostaje uznany za martwego i zostawiony na powierzchni czerwonej planety. Tym samym zostaje niejako (niespodziewanie aczkolwiek prawdopodobnie) skazany na śmierć – czy to głodową, czy za sprawą obrażeń, czy w wyniku własnej głupoty. Mark ma jednak żywotność porównywalną jedynie z amerykańskimi karakanami. Wszystkie problemy, które ustawiają się do niego w kolejce jak do magla rozwiązuje swoim inżynieryjno-botaniczno-chemiczno-fizycznym umysłem. Jest prawdziwym bohaterem – nie uronił ani jednej łzy, nie spędził ani jednej nocy patrząc w płócienny dach Habu, na przemian przeklinając i prosząc Boga o przeżycie, nigdy nie zwątpił w swoje umiejętności i hardo patrzył śmierci w zimne ślepia. Stąd moja prosta diagnoza: Mark Watney jako konstrukt literacki nie został wyposażony w coś takiego jak osobowość. Dostał za to na pęczki amerykańskich żartów, którymi sypie jak tartak trocinami.
                Nie pragnę wdeptać debiutu Andy’ego Weira w ziemię. Problem polega na tym, że on już sam na tej ziemi leży i zaczął się nawet okopywać. Już tłumaczę:  otóż największa wada „Marsjanina” jako książki i jego największa zaleta wykluczają się wzajemnie. Nie tylko ja byłam pod wrażeniem niespodziewanych aczkolwiek prawdopodobnych naukowych rozwiązań problemów (pozornie) bez wyjścia. Obliczanie objętości gazów, spalanie wodoru z tlenem w spartańskich warunkach, chałupnicze przeróbki marsjańskich łazików za miliony dolarów. Rzadko który pisarz sci-fi opiera swoją powieść na takiej ilości naukowych faktów. To nie może pozostawić i de facto nie pozostawia czytelnika obojętnym. Każda recenzja „Marsjanina” na jaką zdarzyło mi się wpaść w sieci aż huczała od przekazu: NARESZCIE NIE TRAKTUJĄ NAS JAK IDIOTÓW! Oczywiście chodzi tu o płaszczyznę autor – czytelnik… pozostałe obszary wymagałyby osobnego tekstu. Początkowo mnie również cieszyło podejście Weira. Jednak od pierwszych stron czułam pewien dyskomfort. Jakiś cienki głosik szeptał mi do ucha słodkim głosem: kretyn, kretynek, kretyneczek. Powiem wprost! Moje zarzuty? Krótkie i kwadratowe zdania, prostacki dowcip, który za pierwszym razem może i wywołuje delikatny uśmieszek, ale później jest to tylko uśmiech pełen niedowierzania, schematyczność fabuły, która na końcu uwiera jakby wszystkie próbki skał, które nazbierał Mark zdecydowano się przetransportować właśnie w twoim bucie. O ile naukowe fakty są podane z wiarą, że jesteś sprawnym intelektualnie czytelnikiem o tyle poziom narracji jest wręcz obraźliwy. Chociaż może to za mocne słowo – jest po prostu amerykański.

                Prawa do ekranizacji „Marsjanina” już dawno sprzedane więc nie śpieszę do Holiłudu rozpuszczać wici o tym, że to nie powieść, a czytadło. Daję sobie spokój nie tylko dla tego, że jest już po czasie, daleko trzeba jechać i w życiu nikt mi nie da wizy z moim medycznie stwierdzonym Resting Bitch Face Syndrome. Głównym powodem jest to, że debiut Weira czyta się jak nieco podrasowany scenariusz do wysokobudżetowego amerykańskiego filmidła z pod znaku wielu wybuchów i niewielu dialogów. Przyjęłabym go ciepło gdyby tylko tym pozostał i nigdy nie ukazał się drukiem. Ot, poprawny film, ciekawostka i przyjemna kontynuacja Space Opery XXI wieku, którą wykreował Interstellar. 

                Nie warto rozstawać się w gniewie więc na zakończenie, jako smaczek, dodam jedyny moim zdaniem mocny punkt tej publikacji. Okładka! Nie mówię o tej filmowej – jak dla mnie zbyt duże zbliżenie i zbyt maślany wzrok Matta Damona. Pierwsza, pięknie pomarańczowa okładka ma w sobie wspominaną w poprzednich tekstach POTĘGĘ DOBREGO DIZAJNU i to przede wszystkim jej zawdzięczam siłę, która pomogła mi wytrwać do przewidywalnego końca „Marsjanina”. Dziękuję ci dobry dizajnie – w przeciwieństwie do debiutantów, ty nigdy nie zawodzisz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz