Kilka dni temu pewna umowna jednostka upływu czasu dobiegła końca. Sporo osób stwierdziło, że ma to jakieś znaczenie i postanowiło z tej okazji przestraszyć wszystkie psy w okolicy. Redaktorzy Rebel meets Culture zdecydowali się spędzić ten czas bardziej produktywnie. Tytanicznym wysiłkiem sporządzili dla was listę tego co ominęło was w muzycznym świecie roku pańskiego 2015. Następnie spojrzeli na swoje dzieło, wydzielili wierzchołek i opatrzyli komentarzem ponieważ nadal wydaje im się, że ich zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Czytajcie, a otrzecie chociaż jedną z wielu redaktorskich łez.
Anno Domini 2015 według Mileny
- Batushka – Litourgiya
Czy ktoś na
sali słuchał kiedyś Gregorian? Tak? No więc Batushka nie brzmi ani trochę jak
oni. Litourgiya to prawdziwe duchowe objawienie, którego cechy można wyczytać
już z przepięknej okładki. Religijna pierwotność wieków ciemnych w niemalże
mistycznych zaśpiewach. Kapiące złotem jak ikonostas pełne przepychu riffy.
Ciężkie filary podpierających muzyczne sklepienie blastów. Wszystko to tworzy
zjawisko jakiego jeszcze nie było na polskiej scenie muzycznej. Tak, oczy was
nie mylą. Mimo oczywistych prawosławnych nawiązań Batushka jest debiutem z nad
Wisły. W dodatku owianym delikatną aurą tajemnicy: do tej pory nie wiadomo kto
stoi za projektem, chodzą jednak słuchy, że niedługo będziemy mieć szansę
uczestnictwa w Liturgii na żywo.
- Archgoat – The Apocalyptic Triumphator
Od momentu
swojej premiery zimą 2015 roku niekwestionowany lider mojego rankingu.
Apokaliptyczny triumfator przestał triumfować dopiero za sprawą polskiego
debiutu (na pohybel malkontentom!), jednak nadal skrwawioną ręką trzyma się
piedestału, z którego go zepchnięto. Zdecydowanie najlepsza płyta Arcykozła:
pełna klimatycznych zwolnień, które podkreślają tylko agresywny charakter
albumu. Każdy kawałek jest osobnym dobrze wymierzonym ciosem w szczękę
słuchacza. Zadanym metalową protezą. Przez zawodnika MMA, który od dziecka
słucha tylko sierści.
- Grave Pleasures – Dreamcrash
Czas na
wyznania. Pierwsze dwa miejsca poniekąd szufladkują mnie jako rycerza metalu.
Nie powiem żebym była z tej łatki niezadowolona. Każdy ma jednak swoje chwile
słabości. Grave Pleasures było moim tegorocznym top guilty pleasure. Biję się w
piersi i wyznaję jak na spowiedzi: to najbardziej skatowany przeze mnie krążek
w roku 2015. Warto wspomnieć, że za płytę odpowiedzialny jest skład
(pomniejszony jedynie o gitarzystę) rozwiązanego zespołu Beastmilk, którego
debiut całkiem dobrze radził sobie w zestawieniach najlepszych płyt trzy lata
temu. Nie żebym się tłumaczyła. Odpalcie wideo i usłyszcie na własne uszy: ta
płyta broni się sama.
- Chelsea Wolfe – Abyss
Nie
lubię damskich wokali. Jestem feministycznie krytyczna w stosunku do
zawodzących matron, które spełniają mokre sny nastolatek i zostają „gwiazdami
rocka”. Nie toleruję sztandarowej niestety dla damskiej twórczości muzycznej łzawej
ballady o byciu skrzywdzoną. Jej alternatywnej wersji o byciu skrzywdzoną, ale
silną też nie dzierżę. Reguły mają jednak to do siebie, że zawsze znajdzie się
od nich wyjątek. Nowa płyta Chelsea Wolfe dowodzi, że jestem muzyczną
szowinistką i przez prawie godzinę jej trwania kajam się i ronię łzy pełne skruchy.
Ta kobiecina dowodzi tego, że damski wokal idealnie pasuje do niepokojących
melodii od których gęstnieje krew w żyłach, a na skroniach pojawia się zimny
pot. Człowiek zaczyna sobie myśleć: co by było gdyby więcej kobiet zdało sobie
sprawę ze swojego prawdziwego artystycznego potencjału? Jeśli Chelsea jest
zapowiedzią nowej epoki to czeka nas złota era matriarchatu.
- Mgła – Exercises in Futility
Gęsta,
intensywna płyta – to określenie można odnieść do każdego albumu tej grupy.
Czym Exercises in Futility różni się od poprzednich dokonań Mgły, które zostały
docenione nie tylko na polskim podwórku? Tu zaczyna się zabawna część: nie
potrafię powiedzieć. To płyta, która zasługuje na znacznie wyższe miejsce w
rankingu jednak nadal umyka mi istota jej wyjątkowości. Bo to że jest wyjątkowa
wie się już po pierwszym odsłuchu. Jest w niej sporo patosu, ale nie tego
taniego i budzącego niesmak. Jest monumentalnie, ale bez męczącej przesady. Są
historie opowiedziane w tekstach i te, które równolegle opowiadają riffy. Ten
album zabiera mnie w miejsca, jeśli wiecie o co chodzi. Jednak próba wypowiedzenia
się na jego temat jest dla mnie tym samym czym wycieczka pod tablice na matmie
dla statystycznego gimba. Zgłaszam nieprzygotowanie na ćwiczeniach w marności!
- Goatsnake – Black Age Blues
Nie
czekałam na ten album z wytęsknieniem z jednego prostego powodu: jestem
ignorantem jeśli chodzi o muzyczne zapowiedzi (bycie ignorantem jeśli chodzi o
ten krążek wpasowuje się w stylistykę). Gdybym jednak wiedziała wcześniej co
się kroi to wyczekiwałabym go jak kania dżdżu. Goatsnake nigdy nie był tak
bliski soundtrackowi do mieszkania na amerykańskich bagnach i bycia efektem
płomiennego romansu twojej matki z jej bratem. Black Age Blues jest czymś
pomiędzy dojrzałym dziełem muzycznym, a redneckowską potupają i to wcale nie
jest złe połączenie. Jak kawa i whiskey.
7.With the Dead – With the Dead
Najbardziej wyczekiwany przeze mnie
debiut roku. Mimo iż za album odpowiedzialnych jest tylko trzech muzyków to jest to kolaboracja członków Electric Wizard/ Cathedral/ Serpentine Path i
niedobitków z Ramesses. Jeśli po przeczytaniu poprzedniego zdania nie jesteście
chociaż trochę mokrzy w dowolnym miejscu waszego ciała to jest z wami coś
poważnie nie tak. Płyta jest idealnie ciężka, powolna i zadymiona. Można
pobujać głową, można porobić groźne kindermetalowe grymasy, a przy tym dobrze
się zrelaksować i napełnić miłością do klasycznie brzmiącego doom metalu,
którego po prostu nie idzie skiepścić. Trochę mniej przesterowane Electric
Wizard, trochę bardziej zrozumiałe dla mas Ramesses, trochę cięższe Cathedral,
zupełnie nie Serpentine Path i… jak zwykle w doom metalu dalekie echa Black
Sabbath.
- King Dude – Songs of Flesh and Blood – In the key of light
Jednocześnie
najlepszy i najbardziej goniący w piętkę album Amerykanina. Pierwsze utwory
natychmiast rozluźnią mięśnie szczęki każdego kto kiedykolwiek słuchał do
zdarcia płyt Toma Waits’a czy Nicka Cave’a. King Dude jest wszystkim tym czym
nie był na poprzednich albumach, a do czego zauważalnie dążył. Każda kompozycja
ma w sobie koncentrat charyzmy, olbrzymie pokłady nieskrępowanej niczym
wolności artystycznej i radiową chwytliwość na poziomie idoli pop (o odrobinie
szatana nie wspomnę). Kapelusze z głów można ściągać przy każdym utworze,
jednak wysłuchanie ich wszystkich jest… męczące. Nadmiar dobroci na tym albumie
sprawia, że po kilkukrotnym przesłuchaniu ma się zwyczajnie dość. Songs of
Flesh and Blood zasługuję na łatkę płyty barokowej – jest bardzo pięknym bardzo
przesadzonym albumem.
- Tribulation – The Children of the Night
W
świecie prawdziwej sierści moment kiedy któraś z “niezłych kapel” zaczyna grać
nieco lżej jest często równoznaczny z jej śmiercią. Pedalo się teraz, a nie
grajo. Gdybym mogła dostać złotówkę za każdy raz kiedy usłyszałam coś w tym
stylu to nadal byłabym biedna bo nie miewam zbyt wielu kompanów do dyskusji o
brudzie. Słuchając The Children of the Night osoba, której mózgowy beton nie
zalał jeszcze wszystkich połączeń nerwowych od razu rozpozna… dobry album. Jest
znacznie bardziej przyjazny dla „niewyrobionych” uszu niż poprzedzające go „The
Formulas of Death”, przyjemnie gitarowo-melodyjkowy i łatwy w odbiorze. Tak,
uparcie twierdzę, że nie wymieniłam właśnie największych wad tego wydawnictwa.
- Clutch – Psychic Warfare
Nowy
krążek Clutch. Tu na dobrą sprawę mogłaby się skończyć moja recenzja.
Amerykanie z albumu na album nie prezentują niczego nowego, ale to jeden z tych
nielicznych zespołów, które nic nikomu udowadniać nie muszą. Jedenasta płyta w ich
dorobku nadal nie wyczerpuje formuły. Do Clutch nadal noga tupie sama, a utwory
mimo charakterystycznego stylu nie zdradzają jeszcze objawów zjadania własnego
ogona.
Świetny przegląd, zaczynam słuchać wszystkiego po kolei! Sam chyba zgłoszę nieprzygotowanie z całego ubiegłego roku bo niewiele nowych wydawnictw przesłuchałem i nie będę się ośmieszać wobec twojej kunsztownej listy ;D
OdpowiedzUsuńOpisy krótkie, treściwe i jak zwykle z pazurem - same się czytają, świetna robota :)