Kolejny wieczór przy piwku w towarzystwie wychowanych na trójce znajomych wydaje ci się gorszy niż dożywocie w kopalni? To znak! Czas wyjść z płytkiego brodzika głównego nurtu i nauczyć się pływać w prawdziwej muzycznej toni. Mądrość ludowa głosi, że najlepiej rzucić się na głęboką wodę – Rebel Meets Culture zabierze was więc w głębie muzycznego rowu mariańskiego – oto zbiór najlepszych asłuchalnych kapel, przy dźwiękach których stracisz swoją drugą połówkę, pozbędziesz się przyjaciół i zostaniesz odludkiem na zawsze.
THE BODY
Znana z wielu łamiących muzyczne
schematy kolaboracji kapela w marcu tego roku wyda swój piąty studyjny album o
podbijającym serca tytule „No one deserves happiness”. Singiel, który znalazł
się już na youtube („Shelter is Illusory”) wydaje się złowieszczo łagodny
biorąc pod uwagę ich dotychczasowe dokonania. Niezawodna Encyclopaedia Metallum
z grubsza określa styl amerykanów jako sludge, jednak każdy kto zna chociaż
przysłowiowe ramy tego gatunku złapie się za głowę. The Body świdrują uszy
szumami i piskami rodem z odhumanizowanych rejonów noisu, nieco punkowa
brutalność sludge’u tutaj zastąpiona została zimną precyzją muzycznych katów,
którzy pastwią się nad umysłami swoich słuchaczy. Zapętlone szumy tworzą
niepokojące tło na którym schizofreniczne obrazy malują łagodne sample
skrzypiec i kobiecego śpiewu przemieszane z wokalem rodem z psychiatryka i
odgłosami, których nie powstydziłby się żaden horror. Z ręką na sercu polecam albumy „Christs,
Redeemers” i „I Shall Die Here” – podróż
do złego, a zarazem pięknego świata, który mógłby się zrodzić w umyśle
regularnie traktowanym elektrowstrząsami. The Body nie trzymają się jednak
jednego utartego schematu. Ich kolaboracje z zespołami o stylistyce zupełnie
odmiennej od ich własnej pokazują prawdziwą wartość tego projektu. Kolaboracja
z Krieg („The Body & Krieg”) i z Thou („Released from Love”) są tego
jaskrawymi przykładami. Muzyka do słuchania na własną odpowiedzialność: dłuższy
odsłuch nagrań Amerykanów pozostawia po sobie niezacieralne piętno w psychice .
Niestety bywa ono mylone z pospolitym bólem głowy.
PRIMITIVE MAN
Kolejna amerykańska formacja
łącząca sludge z noisem i odczłowieczonym brzmieniem. „Scorn” to jak do tej pory jedyny długogrający
album, a szkoda bo panowie mają ogromny potencjał. Noise, który przebija się z
pomiędzy potężnych riffów ukręcony jest bardziej z gitarowych sprzężeń niż z nagrań
szumu odkurzacza Szatana (jak to się ma w przypadku The Body) dlatego całość
wydaje się bardziej spójna. Brudne i przyginające do ziemi brzmienie od czasu
do czasu urozmaica szybsza patatajada w dobrym stylu albo nietuzinkowy sampel,
co sprawia że odsłuch jest znacznie łatwiejszy niż gdyby przyszło nam się
mierzyć z niekończącą się lawiną samego tylko brudu i błota. Wokal również jest
przystępniejszy niż w poprzedniej kapeli. Mamy tu do czynienia z naprawdę
zgrabnym gardłowym charkotem pasującym do naprawdę zgrabnych, jeśli wziąć pod
uwagę ciężar kompozycji, riffów co stanowi naprawdę zgrabne połączenie (sic).
Scorn to półtonowa baletnica z ZSRR tańcząca w bokserskich rękawicach i
rozdająca gongi na lewo i prawo.
MITOCHONDRION
SUNN O)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz