wtorek, 2 lutego 2016

Symfonie dla mentalnie niestabilnych



Kolejny wieczór przy piwku w towarzystwie wychowanych na trójce znajomych wydaje ci się gorszy niż dożywocie w kopalni? To znak! Czas wyjść z płytkiego brodzika głównego nurtu i nauczyć się pływać w prawdziwej muzycznej toni. Mądrość ludowa głosi, że najlepiej rzucić się na głęboką wodę – Rebel Meets Culture zabierze was więc w głębie muzycznego rowu mariańskiego – oto zbiór najlepszych asłuchalnych kapel, przy dźwiękach których stracisz swoją drugą połówkę, pozbędziesz się przyjaciół i zostaniesz odludkiem na zawsze.





THE BODY

Znana z wielu łamiących muzyczne schematy kolaboracji kapela w marcu tego roku wyda swój piąty studyjny album o podbijającym serca tytule „No one deserves happiness”. Singiel, który znalazł się już na youtube („Shelter is Illusory”) wydaje się złowieszczo łagodny biorąc pod uwagę ich dotychczasowe dokonania. Niezawodna Encyclopaedia Metallum z grubsza określa styl amerykanów jako sludge, jednak każdy kto zna chociaż przysłowiowe ramy tego gatunku złapie się za głowę. The Body świdrują uszy szumami i piskami rodem z odhumanizowanych rejonów noisu, nieco punkowa brutalność sludge’u tutaj zastąpiona została zimną precyzją muzycznych katów, którzy pastwią się nad umysłami swoich słuchaczy. Zapętlone szumy tworzą niepokojące tło na którym schizofreniczne obrazy malują łagodne sample skrzypiec i kobiecego śpiewu przemieszane z wokalem rodem z psychiatryka i odgłosami, których nie powstydziłby się żaden horror.  Z ręką na sercu polecam albumy „Christs, Redeemers”  i „I Shall Die Here” – podróż do złego, a zarazem pięknego świata, który mógłby się zrodzić w umyśle regularnie traktowanym elektrowstrząsami. The Body nie trzymają się jednak jednego utartego schematu. Ich kolaboracje z zespołami o stylistyce zupełnie odmiennej od ich własnej pokazują prawdziwą wartość tego projektu. Kolaboracja z Krieg („The Body & Krieg”) i z Thou („Released from Love”) są tego jaskrawymi przykładami. Muzyka do słuchania na własną odpowiedzialność: dłuższy odsłuch nagrań Amerykanów pozostawia po sobie niezacieralne piętno w psychice . Niestety bywa ono mylone z pospolitym bólem głowy. 




PRIMITIVE MAN


Kolejna amerykańska formacja łącząca sludge z noisem i odczłowieczonym brzmieniem.  „Scorn” to jak do tej pory jedyny długogrający album, a szkoda bo panowie mają ogromny potencjał. Noise, który przebija się z pomiędzy potężnych riffów ukręcony jest bardziej z gitarowych sprzężeń niż z nagrań szumu odkurzacza Szatana (jak to się ma w przypadku The Body) dlatego całość wydaje się bardziej spójna. Brudne i przyginające do ziemi brzmienie od czasu do czasu urozmaica szybsza patatajada w dobrym stylu albo nietuzinkowy sampel, co sprawia że odsłuch jest znacznie łatwiejszy niż gdyby przyszło nam się mierzyć z niekończącą się lawiną samego tylko brudu i błota. Wokal również jest przystępniejszy niż w poprzedniej kapeli. Mamy tu do czynienia z naprawdę zgrabnym gardłowym charkotem pasującym do naprawdę zgrabnych, jeśli wziąć pod uwagę ciężar kompozycji, riffów co stanowi naprawdę zgrabne połączenie (sic). Scorn to półtonowa baletnica z ZSRR tańcząca w bokserskich rękawicach i rozdająca gongi na lewo i prawo. 





MITOCHONDRION


             
   Jedyna kapela w dzisiejszym zestawieniu nie spowinowacona nijak z noisem. Przyznam się bez bicia, że odkryłam ich zupełnie niedawno, ale już od pierwszego odsłuchu intensywnością swoich kompozycji uwiedli (a raczej uwiędli hue hue) moje uszy. Czterech Kanadyjczyków muzycznie wyładowuje skutki narodowej przypadłości – wiecznego uprzejmego „przepraszam” przyklejonego do ust. Poziom agresji w ich utrzymanych w death/blackowej stylistyce kompozycjach jest porażająco wysoki. Po kilku utworach człowiek modli się o oddech tak gęsta jest muzyczna zupa przygotowana przez Mitochondrion. Panowie z Kanady mają jednak jakiś magiczny patent na to aby z tej nadzwyczajnej ilości zalewających słuchacza dźwięków wydobyć całkiem melodyjne peany na cześć pradawnych bóstw nienazwanego chaosu. Słuchacz znajduje się w żyjącym mitochondrialnym labiryncie, który przywołały z innego planu astralnego bluźniercze wokalizy gardłowego Mitochondrionu. Krążą legendy że trzykrotne przesłuchanie longplaya Parasignosis przyzywa Soggotha – polecam sprawdzić na własnej skórze. 





SUNN O)))


              
  Rok 2050 – na polach rzepaku w południowej Polsce rozegrała się walna bitwa dwóch wrogich obozów. Zginęło ponad pięć tysięcy rycerzy metalu, spór który doprowadził do owego starcia pozostał jednak nierozstrzygnięty. Główna militarna kampania wygasła z powodu strat w ludziach. Nadal trwa natomiast wojna podjazdowa i małe potyczki pomiędzy obozem czytających nazwę tego zespołu jako Sunn, a tymi którzy wolą nazywać ich SunnO. Tak właśnie widzę przyszłość polskich fanów tego zespołu i wcale nie przesadzam ze skalą starć. O Sunn O))) , chociażby w charakterze ciekawostki słyszało wielu i myślę, że nie przeszarżuję stwierdzając, że jest to najlepiej rozpoznawalna grupa grająca Drone. Zespół jest mocno dyskutowany w kręgach wielbicieli sierści – czy to jeszcze muzyka czy może tylko męczący performance? Doświadczenie ich koncertu wcale nie pomaga podjąć decyzji. Stojąc pod sceną nie byłam w stanie stwierdzić czy Sunn O))) zaczęło już właściwy występ czy nadal się stroi. Dyskografia grupy jest jednak godna uwagi chociażby ze względu na kolaboracje, które wychodzą im nadzwyczajnie – przykładem może być „Soused” nagrana ze Scottem Walkerem, czy „Altar” gdzie studio dzielili z Borisem. Są jednak takie bezsenne noce gdzie puszczona od niechcenia płyta SunnO))) wydaje się być nagraniem z bluźnierczej mszy niezrozumiałej religii. Dla tych momentów warto mieć ich w swojej dyskografii.  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz